(Czyli wyrywki ze wspomnień Elżbiety Krasińskiej-Rudnickiej)
Nie znał jej jeszcze żaden z krytyków muzycznych nad Wisłą, nie znali warszawscy melomani, bywalcy Teatru Wielkiego i funkcjonującej ledwie trzynaście lat w nowym gmachu w kwartale ulic Jasnej, Moniuszki i Sienkiewicza Filharmonii Warszawskiej, kiedy napisał o debiutującej w Warszawie młodej artystce Adam Dobrowolski, redaktor, krytyk teatralny, literacki i muzyczny „Kuriera Warszawskiego”.
Nie uprzedzając faktów, zgodzimy się z krytykiem, że jeśli nawet w zatytułowanym trochę na wyrost artykule Wielki koncert chciał on swoją recenzją zachęcić warszawiaków do wysłuchania śpiewu przybyłej z daleka do stolicy „Kraju Nadwiślańskiego” nikomu nieznanej „dobrze urodzonej” artystki, to jego opinia nie była całkiem bez pokrycia. „Śmiało można dać nazwę »wielkiego« wczorajszemu koncertowi w Filharmonii na rzecz Towarzystwa Szkoły Mazowieckiej, zostającej pod protektoratem prof. dr Juljana Kosińskiego” – pisał we wstępie, tłumacząc się z nadania tekstowi tak znaczącego tytułu. – „Dzięki świetnemu, a bezinteresownemu udziałowi całego szeregu pierwszorzędnych artystów, program wieczoru wypełniły produkcje tak urozmaicone, wartościowe i piękne, iż koncert stał się właściwie turniejem wyjątkowego nastroju i blasku. […]
Taka była dobra wola i chęć złota wszystkich uczestników, że nietylko nikt nie zawiódł, lecz dodatkowo stanęła do apelu onegdaj [tzn. przedwczoraj, 20 stycznia 1914 r.] przybyła do Warszawy prymadonna polska, Elżbieta hr. Krasińska, która pod pseudonimem »Korwin«, rozpoczęła świeżo karjerę śpiewaczą i w niedzielę ukaże się po raz pierwszy w teatrze Wielkim.
Nie uprzedzając wrażeń, jakie nas czekają w operze, powitać należy w młodej śpiewaczce talent rzeczywisty. Artystka śpiewała z niezwykłą ekspresją dramatyczną arję Santuzzy Mascagniego, utwór Gounoda, i efektowną pieśń Niewiadomskiego »Otwórz Janku«. Głos silny, piękny brzmiał donośnie, a sposób śpiewania świadczy o wysokiej kulturze wokalnej” („Kurier Warszawski”, nr 22, czwartek, 22 stycznia 1914 r., s. 3-4).
Entuzjazm krytyka podzielał chyba inny z recenzentów, Felicjan Szopski, znany warszawski muzyk, kompozytor i pedagog, skoro zapowiadając zbliżający się pierwszy występ młodej artystki w Teatrze Wielkim, tak pisał w sobotnim wydaniu „Gazety Warszawskiej”: „W jutrzejszym przedstawieniu »Pajaców« i »Rycerskości wieśniaczej« role Neddy i Santuzzy odśpiewa p. Elżbieta Korwin (hr. Krasińska). Po licznych powodzeniach estradowych, występy sceniczne artystki budzą ogromne zainteresowanie” (nr 24 z 24 stycznia 1914 r., s. 3). I – wydaje się – słusznie.
Oto fragment jego recenzji napisany już po występie artystki:
„Wystąpiła wczoraj po raz pierwszy na scenie opery warszawskiej śpiewaczka panna Elżbieta Korwin i w debiucie swoim odniosła sukces artystyczny zupełnie dodatni. Śpiewała Santuzzę w »Cavalleryi« i Neddę w »Pajacach«. W obu tych rolach przedstawiła talent aktorski poważny i warunki śpiewackie bardzo dobre. Jako aktorka rozumie inteligentnie i z talentem wrodzonym odczuwa duszę swych bohaterek. Ma przytem odpowiednie środki do wyrażenia na zewnątrz stanów tej duszy, ma warunki sceniczne korzystne i swobodę w grze racyonalnej i ożywionej temperamentem.
Głos jej jest dźwięczny, duży, jest materyałem cennym i sympatycznym, chociaż w jakości i sile nie zupełnie jeszcze równym. Dużo tu zdziała poważna praca dalsza na scenie i zżycie się z jej warunkami.
Wczoraj słyszeliśmy także i pewne detonowania w samym początku partyi Santuzzy, po rozśpiewaniu zaś nie powtarzało się to więcej. Obecnie rozporządza już panna Korwin techniką bardzo dużą, co razem z talentem jej wrodzonym sprawia, że jest na scenie zjawiskiem bardzo interesującem i będzie w przyszłości dla sceny siłą bardzo pożądaną” (F. S. [Felicjan Szopski], „Gazeta Warszawska”, nr 26 z 26 stycznia 1914 r., s. 3).
Podobnie oceniali warszawskie występy młodej śpiewaczki inni, poza wymienionymi: Kazimierz Bartoszewicz („Gazeta Warszawska”), Aleksander Poliński („Kurier Warszawski”), Włodzimierz Dybczyński („Gazeta Poranna 2 Grosze”).
A jednak sama artystka nie miała najlepszych wspomnień z tych kilku dni spędzonych w Warszawie. „Recenzje w gazetach były aż nadto pochlebne, ale mało rzeczowe. Same superlatywy, przede wszystkim, że: »ta błękitna z najbłękitniejszych, której ojciec… itd.« były doprawdy niesmaczne – mówiła. […] W Warszawie zmuszoną byłam jeszcze do śpiewania na dobroczynnym koncercie oraz do wzięcia udziału w przyjęciu, które na moją intencję urządziła margrabina Wielopolska. Musiałam także przyjmować licznych gości i chociaż wszystko to było miłe i wesołe, wyjeżdżałam zmęczona jak nigdy w życiu, bo sztuce trzeba się oddać wyłącznie, jest zazdrosna o czas, nerwy i siły” (Amelia Łączyńska, Salon i scena. Wspomnienia Elżbiety Korwin Krasińskiej spisane z nią samą, maszynopis, Biblioteka Ossolineum, sygn. 14114/II, k. 87).
Co zatem sprawiło, że w dającej się już odczuć ciężkiej atmosferze poprzedzającej wybuch Wielkiej Wojny nie tylko w wielkich stolicach ówczesnej Europy, lecz także w Warszawie z taką nadzieją wyczekiwano pojawienia się nowej primadonny i z takim zachwytem przyjęto debiut tej młodej sopranistki?
Być może nie tylko płynąca w jej żyłach błękitna krew, ale także to, że w kręgach prawdziwych znawców talentów śpiewaczych znane już były wtedy recenzje z dawanych poza krajem występów Elżbiety Korwin Krasińskiej, później Rudnickiej (1887-1978), o których artystka wspomniała po wielu latach w rozmowie z Amelią Łączyńską z Paygertów (1893-1993), poznańską prozaiczką, autorką utworów scenicznych, tłumaczką i dziennikarką, skrupulatnie spisującą w latach 1963-1965 wspomnienia leciwej hrabiny (A. Łączyńska, Salon i scena…, k. 1-99).
A może poruszyły warszawskich impresario (bo redaktora Adama Dobrowolskiego na pewno!) słowa korespondenta prasowego i melomana Włodzimierza Pińskiego, który w czerwcu 1913 r., przebywając w Berlinie, dał się zaprosić na czwartkowe popisy śpiewu uczennic słynnej maestry Gemmy Bellincioni (1864-1950), wśród których była też Elżbieta Krasińska, i tak się zachwycił występem młodej artystki, że w nadesłanej stamtąd korespondencji do „Kuriera Warszawskiego” znalazły się same pochwały na temat jej występu?
Oto fragment tej korespondencji przepisanej do wspomnień przez Amelię Łączyńską z zachowanego wycinka gazety:
„[…] była [tam] jedna, która swym artyzmem niedościgle wzniosła się ponad wszystkich: hrabianka Krasińska z Wołynia. Fenomenalny talent! – oto pierwsze wrażenie. Fenomenalny w swej potędze aktorskiego i wokalnego wyrazu. Zdumieni niezwykłą zjawiskowością tego artyzmu, mimo woli zapytaliśmy siebie: jakże to się stać mogło, że talent tej potencji nie rozbrzmiewa jeszcze chwałą na pierwszych scenach świata? Chyba ambicja niezwykła, chyba samokrytycyzm bezlitosny kuł, żłobił i doskonalił szczerozłoty ten kruszec w zaciszu swego studia aż do wyżyn, na których inni, wielcy, kończą już zwykle swój rozwój i lot. Widziałem ją w »Tosce« i widziałem w »Rycerskości Wieśniaczej«. Wspaniale przeprowadzona została w grze, w gestach, w niuansach ruchu, ta otchłań katuszy przez które przechodzi ta kobieta aż do chwili zabójstwa swego kata. A potem owa niezapomniana chwila wyrywania dokumentu ze skostniałej dłoni i cofanie się z okiem na wpół obłąkanym, na wpół przepojonym drżeniem. Nie znam lepszej Tosci i nie znam lepszej Santuzzy. Wszystko tutaj uzasadnione, konieczne, wolne od szablonu, a potężne w osobliwym swym wyrazie. Tragizm i ból zawiedzionego kobiecego serca, bez tanich zabarwień etnograficznej chłopskości. Oto wielki talent Santuzzy w interpretacji Krasińskiej. Trzeba widzieć jak tej interpretacji aktorskiej, elementarnej w swej sile, stoi na usługach sopran giętki, jędrny, pełen wyrazu w całej swej skali, w łkaniu wzruszający, w skali górnej przeszywający do szpiku. Trzeba tego zjawiska być szczęśliwym świadkiem, aby sobie w cichej zbożności powiedzieć: narodził się w Polsce wielki, nieporównany talent” (tamże, k. 74-75).
Sięgnijmy więc głębiej do cytowanych wspomnień, które – co zrozumiałe – zaczynają się od prezentacji ich bohaterki:
„Pani Elżbieta, której oficjalne nazwisko brzmi Krasińska-Rudnicka, ale powszechnie nazywana jest tylko Krasińską, ma w Poznaniu licznych przyjaciół w kręgach zdawałoby się dość odległych. A więc w sferze dawnego ziemiaństwa i arystokracji, jako że z pochodzenia do niej przynależała, w kołach artystyczno-wokalnych, z którymi łączy ją dawna kariera artystki operowej i profesora śpiewu w konserwatorium, w świecie palestry, gdzie wypadło jej pracować jako zaprzysiężony tłumacz sądowy z racji znajomości wielu języków i w końcu w skromnym kole przyjaciół zwierząt, gdzie dotychczas trzyma batutę dyrygenta” (tamże, k. 2).
Ale już na trzeciej zapisanej karcie maszynopisu Łączyńska notuje pierwsze, emocjonalne wspomnienie artystki:
„[…] pani Elżbieta ożywia się nagle […]. Z szafy-biblioteki, która jest równocześnie serwantką-kredensem, a także i archiwum, wyciąga album i rozkłada na biurku. » – Oto cała moja przeszłość. Strzępy ocalałe gdzieś u znajomych i przysłane mi po wojnie. Takich albumów miałam kilkanaście, a teraz tu tylko małe fragmenty – pamiątki kilkuletniej kariery artystycznej«. Powoli przeglądamy kartka po kartce” – pisze dalej Łączyńska. „Wklejone są w nie wycinki z gazet zawierające recenzje z koncertów i występów w operach, telegramy zapraszające na sceny w Neapolu i Mediolanie, strzępy listów, wspomnienia o Carusie, z którym śpiewała, długi artykuł Johanny Wielopolskiej z przed wojny, fotografie” (tamże, k. 5).
We wspomnieniach Krasińskiej jest też trochę informacji o korzeniach rodzinnych przyszłej śpiewaczki operowej i o jej dzieciństwie:
„Mój ojciec Hubert pochodził z linii tzw. Ukraińskiej, której główną siedzibą była Regimentarzówka w Czechryńskim powiecie. Nazwa pochodzi stąd, że jeden z moich przodków wystawił regiment wojska własnym sumptem. Dziad mój Teodor, służył w wojsku napoleońskim i nawet towarzyszył Napoleonowi na wyspę św. Heleny, skąd przywiózł płaczącą brzozę. Zasadził ją w parku, a pod nią umieścił kamień i wyrył na nich daty wszystkich bitew napoleońskich.
W Regimentarzówce pałac miał 80 pokoi. Na dole było 5 salonów. W Sali balowej znajdował się balkon dla orkiestry. Do jadalni przechodziło się długim krużgankiem, który był rodzajem galerii oszklonej z jednej strony, a z drugiej obwieszony obrazami i portretami rodzinnymi, przeważnie wielkości naturalnej w całej postaci. Wśród wielu innych był tam i portret kanclerza Jana Krasińskiego z rulonem pierwszego egzemplarza Konstytucji 3 maja, której był współautorem” (tamże, k. 12).
Tu jednak pani Elżbieta błędnie zapamiętała widziane w dzieciństwie portrety antenatów, myląc konterfekt kanclerza Jana Krasińskiego (1756-1790) z portretem biskupa kamienieckiego Adama Stanisława Krasińskiego (1714-1800), o czym szerzej pisałem już przed laty (Wojciech Przybyszewski, Portrety rodowe Krasińskich, Część I: Portrety rodowe Krasińskich z galerii pałacowych w Radziejowicach i Regimentarzówce, Warszawa 2006, s. 66, przyp. 131).
Czytajmy wiec dalej:
„Między obrazami stały ciężkie krzesła rzeźbione w Rzymie, a obstalowane przez pana Huberta na wzór barokowych mebli watykańskich. Dwa ostatnie z 24” – dopowiada Amelia Łączyńska w spisanym 7 grudnia 1963 r. wspomnieniu Krasińskiej – „stoją teraz w saloniku pani Elżbiety i patrzymy na nie. Pośród dwóch stylizowanych postaci kobiecych umieszczona jest tarcza herbowa ze Ślepowronem”.
Dodajmy, że oba, zgodnie z zapisem testamentu Elżbiety Krasińskiej-Rudnickiej z 3 lutego 1977 r. – wraz z portretem Zygmunta Krasińskiego wg Ary’ego Scheffera, portretem Franciszki Krasińskiej wg Per Kraffta, krzesłem Savonaroli oraz dwoma albumami z fotografiami i wycinkami prasowymi o jej życiu i działalności artystycznej – znajdują się obecnie w zbiorach Muzeum Romantyzmu w Opinogórze (Beata Woźniak, Salon Elżbiety Krasińskiej-Rudnickiej w Poznaniu, „Muzealne Rozmaitości”, nr 1, 2017, s. 15).
„Była też w pałacu ogromna biblioteka […] – kontynuuje hrabina. Długi szpaler grabowy prowadził do zajazdu od bramy, popod sam pałac, za którym rozciągał się obszerny i bardzo dobrze utrzymany park spływający jarem do stawu w dole” (A. Łączyńska, Salon i scena…, k. 12).
„Neswatkowa – oddalona zaledwie o 45 wiorst od Regimentarzówki posiadłość Julii Olgi Krasińskiej, z domu Naumówny, matki Elżbiety – nie była tak magnacką rezydencją. O wiele skromniejszy dwór, tylko o 20 pokojach, zapewniał jednak wszystkim dostateczne wygody. Budowla pochodziła z początku XIX wieku i miała charakter klasycystyczny, podobnie jak w Regimentarzówce, dwór stał nad brzegiem jaru, w głębi którego rozlewał się staw, a na przeciwległym brzegu widać było wieś. Najpocześniejszym miejscem w tym domu była biblioteka. Stały w niej potężne szafy, sięgające sufitu […]. Biblioteka była moim ulubionym pokojem. Poza dziełami autorów współczesnych […] mieliśmy w bibliotece książki stare o wielkiej wartości. Komplety wydań pisarzy osiemnastowiecznych pięknie oprawione, w archiwum znajdowały się między innymi takie dokumenty i rękopisy, jak: 5 listów Stanisława Żółkiewskiego z pierwszych lat XVII w., 2 listy Karola Chodkiewicza, list Aleksandra Ostrogskiego księcia Zasławskiego do Zygmunta III z własnoręczną rezolucją królewską o wysłanie posłów do Porty, listy Leona Sapiehy – kanclerza, hetmana Stanisława Koniecpolskiego, Grzymałowskiego i inne nie mniej cenne” (tamże, k. 12-13).
I jeszcze ciekawostka, związana zapewne ze wspomnieniem o bibliotece:
„Pani Elżbieta wyjmuje ze szkatułki rodzinną pamiątkę, do dziś cudem zachowaną. Jest to mały kartonik z pożółkłą podobizną Teofila Lenartowicza i drobniutkimi literami napisanym wierszem.
» – Lenartowicz poznał moją matkę gdy przebywała z ojcem moim we Florencji na rodzinnym wygnaniu. Zainteresował się nią uczuciowo, ofiarował jej kilka swoich książek i tę podobiznę ze swoim wierszem«.
Zbliżywszy się do lampy [Krasińska] odczytuje go wolno. » – Na górze: „Florencja 1872. Przyjaciel i wielbiciel”. A dalej:
O stepach tylko i rodzinnym śni Kijowie.
Gdy spytasz gdzie jej dusza? W ojczyźnie – odpowie.
Na łono drogiej matki rzuca się stęskniona.
Chcesz poznać ruską dumkę? Spójrz na nią – to ona.
Smutna, rzewna i pełna prostoty dziecinnej.
Czoło jej nieskalane, uśmiech jej niewinny.
Takiej słuchają dziatki, oparte w zadumie,
Taką czystość ukocha, a boleść zrozumie.
T. Lenartowicz«” (tamże, k. 15).
Przy kolejnym spotkaniu z Elżbietą Krasińską Amelia poznaje zawartość młodzieńczego pamiętnika przyszłej śpiewaczki. „Chciałoby się ten dziennik cały włączyć we wspomnienia Elżbiety, bo zawiera także dużo ciekawych szczegółów dających wyobrażenie o życiu ówczesnej bogatej szlachty polskiej na kresach” […] – pisze Łączyńska (tamże, k. 35), ale z konieczności odnotowuje tylko niektóre ze znajdujących się tam zapisków Elżuni, a wśród nich wpis z 23 listopada 1900 r., w którym jest mowa o tym, że już od miesiąca jest z matką w Paryżu. „[…] mieszkamy na rue Montaigne 11 zaraz koło Rond Point des Champs Elisés [Champs Elysées] – mamy mieszkanie umeblowane ze sześciu pokoi i służąca swoją. Jest to trochę ambarasowane, bo trzeba było dużo rzeczy kupować…”. A dalej: „Dziś byłam u [Mathilde] Marchesi, a w poniedziałek będzie pierwsza lekcja śpiewu [w prowadzonej przez nią słynnej szkole przy rue Jouffrois], biorę też lekcje mandoliny, lekcje nowych tańców, lekcje francuskiego, a od grudnia zacznę chodzić na wykłady historii do Sorbony” (tamże, k. 48).
I wreszcie wspomnienie 83-letniej już wtedy artystki spisane specjalnie na prośbę Amelii Łączyńskiej, dotyczące tak ważnego dla młodej Krasińskiej momentu życia, jakim był jej pierwszy zauważalny sukces jako śpiewaczki:
„Było to w połowie marca 1901 r. Marchesi urządzała zwykle w tym miesiącu, rok rocznie, audycje swoich najlepszych uczennic. Po raz pierwszy miałam śpiewać publicznie. Koncert odbywał się w dużej sali Pleyel’a. Publiczność wyborowa, zapraszana przez moją mistrzynię, a więc dyrektor opery, dyrektor Opéra Comique, różni kompozytorzy, krytycy muzyczni itd. Wiedziałam o tym i bałam się bardzo, bo uważałam, że mało co umiem. Zawsze byłam niezadowolona ze swego śpiewu. […] Pierwszy utwór to była aria Mozarta z opery »Cosi fan tutte« – aryjka raczej na koloraturę, wymagająca lekkości głosu i mimiki. Wypadło podobno dobrze, nie byłam zdolna do samokrytycyzmu wówczas. Potem śpiewałam arię Mignon [Ambroise] Thomas’a. Wsłuchując się w wstęp do tej arii, wczułam się w muzykę i trema znikła zupełnie, publiczność również przestała dla mnie egzystować. Czułam tylko tęsknotę biednej Mignon, wżyłam się w nią. Gdy skończyłam wreszcie »oui c’est la…« na sali było zupełnie cicho, dopiero po chwili podniósł się huragan oklasków. Wszyscy podchodzili do estrady, stawiali moc pytań, na które nie miałam czasu odpowiedzieć. Żądano koniecznie bisów, więc za radą Marchesi zaśpiewałam jeszcze „Fiołek” Mozarta. Potem jakiś starszy pan zbliżył się do estrady i zapytał, czy śpiewam coś Massenet’a, odpowiedziałam, że śpiewam »Elegię« tego autora. Wszedł wówczas na deski i zasiadł do fortepianu, aby mi zaakompaniować. Nie wiedziałam nawet wtedy, że to był sam Massenet [Jules Massenet (1842-1912), wybitny francuski kompozytor i pianista, twórca m.in. 25 oper, w tym często wystawianej Manon, a także autor kantat, oratoriów i pieśni]. Spotkał mnie więc wielki zaszczyt, że sam mistrz akompaniował mi swój utwór do śpiewu, a potem tak ocenił mój głos: »la voix est remarquable. Mais ce qui est vraiment admirable, c’est l’intensité du sentiment chez cet enfant, son profound sentiment musicale, sa facilité d’interprétation…« [Głos jest wyjątkowy. Naprawdę godnymi podziwu są jednak intensywność uczucia u tego dziecięcia, dogłębne czucie muzyki, łatwość interpretacji] itd. Śpiewały potem jeszcze inne uczennice Marchesi, ale nikt już nie miał takiego powodzenia” (tamże, k. 53-55).
Po wielkim popisie szkoły Marchesi w Paryżu były „potem koncerty w Wiedniu, w Rzymie i gdzie się nie pokazała w towarzystwie wszędzie proszono ją o śpiew. Były to jednak wszystko produkcje amatorskie, oczywiście honorowe, czasem nawet zaszczytne w salonach wielkiej arystokracji przed personami wybitnymi lub na dworze królewskim, ale to ambicji Elżbiety nie zadowalało. Ona naprawdę chciała iść na deski operowe contra opinii świata […] ryzykując nawet zerwanie z dworem królewskim w Rzymie, bo królowa Małgorzata wyraźnie sprzeciwiała się jej projektom, a tytuł damy dworu, który mógł jej być przyznany ominąłby ją wówczas stanowczo”. Trzeba jednak wiedzieć – zapisała w swoim opracowaniu Łączyńska – że poza szkołą Marchesi „wielką sławą cieszyła się wówczas szkoła operowa Gemmy Bellinicioni w Berlinie. Pod kierunkiem tej mistrzyni chciała więc Krasińska wydoskonalić swą sztukę i uprosiła matkę, aby się na czas jakiś w Berlinie urządziły. I dobra matka przystała. Wynajęły mieszkanko – studio w stolicy nad Sprewą, ściągnęły tam powoli wiele cennych rzeczy, mebli i obrazów, bo te panie lubiły podróżować ze swymi skarbami, aby nie wyrzec się obcowania z dziełami sztuki, które nabywały lub odziedziczyły po przodkach. I zaczęły się lekcje, czyli przerabianie partycji operowych u Bellincioni” (tamże, k. 71).
Ale najważniejsze w ocenie młodej artystki wydarzenie (czy może najważniejsze zapamiętane przez nią przeżycie) miało nadejść dopiero dekadę później (dokładnie w 1912 r.). „W rozpoczynającym się wtedy sezonie byłyśmy z mamą w Bolonii, dokąd zaproszono mnie na sześć występów. Śpiewałam tam po raz pierwszy Aidę i [Amelię] w Balu Maskowym, a Neddę w Pajacach z [Enrico] Carusem” – rozpoczęła wspomnienie Krasińska.
„Głos tego śpiewaka nie da się z niczym porównać. Aksamitny, miękki, głęboki – podbił cały ówczesny świat. Posiadał przy tym zdolności rysunkowe i był ze wszech stron bogato udarowaną naturą. Był synem rzeźnika i w obcowaniu był szorstkim i nieokrzesanym. Przy tym zarozumiałość i pewność siebie nie mogła wzbudzić sympatii. Z góry powiedziałam sobie, że o jego łaski zabiegać nie będę i gdy na mnie padł wybór na jego partnerkę [inne kandydatki] zazdrościły mi. Ale Carusa, przyzwyczajonego do hołdów, kapryśnego i nie liczącego się z nikim gniewało, że ta mała, tam w kącie nawet do niego nie podbiegła, nie prosiła ani o autograf, ani o radę i że to ona właśnie ma być jego partnerką. Był wobec mnie źle usposobiony i wyczułam to, więc prosiłam, aby mnie kto inny zastąpił, bo nie czuję się dobrze głosowo, a wówczas nastąpiło oburzenie: przecież to niesłychany honor śpiewać z tak wielkim artystą i chyba niemądrze rezygnować! Protekcjonalnie nazwał mnie »mia piccina« [moja maleńka], na co odcięłam się, że mam także piccinę, ale tak nazywa się mój piesek. Musiałam się jednak zdecydować i wyszłam na scenę, mimo, że żadnej próby nie było, a z partnerem poznałam się na parę chwil przed tym.
Neddę interpretowałam inaczej jak wszystkie dotychczas artystki. Arie do jaskółek śpiewałam leżąc na schodach z rękami założonymi za głowę, a potem przy końcu wstałam i robiłam ruchy rękoma, jakbym chciała razem z nimi ulecieć w daleką przestrzeń. Caruso obserwował mnie zza kulis, widziałam go i to mnie dopingowało. Chciałam mu się podobać i z radością zauważyłam, że po tej arii zupełnie inaczej odnosi się do mnie, już z tym uznaniem, które mają wielcy artyści do prawdziwego talentu.
Ostatnia scena Pajaców wypadła nadzwyczajnie. Tyle było rozpaczy w tragicznej postaci udręczonego Leoncavallowskiego Cania, że pociągnięta jego śpiewem i grą, czułam, że gram i śpiewam inaczej, znacznie lepiej niż kiedykolwiek, że przeżywam i staje się prawdziwą Neddą. Zabita, stoczyłam się ze schodków i chociaż kurtynę spuszczono, leżałam tak nadal. Dwukrotnie podnoszono kurtynę, a my pozostaliśmy nieruchomi – ja zabita, na ziemi, a on, Caruso, a raczej Canio, stojący nade mną, nieprzytomny z rozpaczy. Publiczność szalała. Wstałam dopiero, gdy wszystko ucichło i Caruso podniósł mnie z ziemi. Potem pocałował mnie w czoło i powiedział »cara bambina« [drogie dziecko]” (tamże, k. 80-81).
„Niestety – opowieść kończy się minorowo – raz tylko w życiu z nim śpiewałam. Parę dni po tym występie, pożegnawszy się bardzo serdecznie ze mną, dając mi swoją fotografię z podpisem i bardzo pochlebnymi życzeniami, wyjechał do Ameryki, dokąd go wzywano. Obiecał mnie tam ściągnąć, również dla wspólnych występów. Ale późniejsza wojna zniweczyła te plany” (tamże, k. 81).
Nadzieję na światową karierę śpiewaczą Elżbieta utraciła zresztą już niedługo po tym sukcesie. „[…] w połowie roku 1914 wybuchła wielka wojna i urwało się wszystko – zapisała Łączyńska. Nikt z ówczesnych recenzentów nie zauważył, że [Krasińska] nadludzkim wysiłkiem maskuje niedowład nerwu słuchowego, a gdy po wojnie świat zaczął oddychać normalnie i życie potoczyło się swoim biegiem, wychyliła się Elżbieta z Kijowskiej tiurmy [gdzie skryła się na czas wojennej zawieruchy] z zupełnie już zdezolowanym słuchem” (tamże, k. 76).
Elżbieta Krasińska-Rudnicka zmarła 12 kwietnia 1978 r. w Poznaniu. Tam też została pochowana, na cmentarzu Sołackim (cmentarz parafii św. Jana Vianneya) przy zbiegu ulic Szczawnickiej i Lutyckiej.
Wojciech Przybyszewski